IV Niedziela Adwentu (C)

strefywiaryhomilie, homilie-c

Łk 1,39-45

Obraz Maryi wędrującej po górach jest naprawdę fascynujący. Wyraża zdecydowanie, świadomość, odwagę, radość… Niesie w sobie Tajemnicę, która przenika Ją do głębi: wcześniej przeżyła ją w osobistym doświadczeniu w ciszy Nazaretu, teraz pragnie nią się podzielić z innymi. Skoro Bóg Ją nawiedził, odczuwa potrzebę podzielenia się radosną nowiną. Jej wymarsz jest zatem logiczną konsekwencją posłuszeństwa. Dzięki Jej krokom Jezus wędruje po świecie wcześniej zanim się narodzi; dzięki swej Matce, od pierwszych chwil jest tam, gdzie są ludzie potrzebujący.

Pozwolę sobie na małą dygresję… Znamy z pewnością wiele wyobrażeń przedstawiających Matkę Bożą z Dzieciątkiem. Większość z nich ukazuje Maryję, jak mocno obejmuje swymi ramionami Syna, jak Go tuli do siebie: można odnieść wrażenie, że się obawia, by Mu się nie stała żadna krzywda. Autorzy takich wyobrażeń z całą pewnością kierowali się szczerymi i pobożnymi uczuciami, nie do końca jednak zrozumieli nastawienie Matki Boga: Ona nie chce ukrywać Syna przed światem, wprost przeciwnie, Ona nieustannie Go światu ofiaruje.

Od wielu lat mam w pamięci inny obraz Madonny z Dzieciątkiem. Po raz pierwszy zobaczyłem go we wspólnotach Małych Sióstr Jezusa: Maryja ma ręce wyciągnięte daleko przed siebie, i w nich właśnie trzyma Dzieciątko, ukazując Je światu, a mały Jezus, niezwykle radośnie uśmiechnięty, zdaje się ku temu światu wyrywać, jakby chciał znaleźć kolejne ramiona, które Go zechcą przygarnąć…

To swoisty ewangeliczny paradoks, z którego nie do końca zdajemy sobie sprawę: Maryja, od chwili Zwiastowania zdaje sobie sprawę, że Jej Syn, którego ma urodzić – Jezus – nie należy do Niej. Przeznaczony jest dla innych. Jest darem, który Ona musi podarować światu… I Ona chce to zrobić, bo ufa Bogu i wie, że tak być musi.

Ktoś, może z odrobiną przesadnego patosu, nazwał Maryję monstrancją. Zgoda na to, ale pod jednym warunkiem: że będzie to monstrancja wędrująca po ludzkich drogach; monstrancja skracająca dystans między Zbawcą i człowiekiem.

Ten fakt powinien skłonić nas do głębszej refleksji: czy my – niekiedy w dobrej wierze – nie uważamy Jezusa za naszą prywatną własność? Czy nie traktujemy Zbawiciela, jako kogoś podarowanego nam za nasze zasługi? Czy nie chcemy Go z tego tytułu „uwięzić w tabernakulum”, aby cierpliwie czekał na nas, aż do sytuacji, gdy będziemy potrzebować Jego konkretnej pomocy? On tymczasem pragnie, byśmy Go nieustannie zabierali ze sobą… On tak bardzo kocha drogi, ulice, domy, szkoły biura, stadiony, dyskoteki, góry, morze…

Elżbieta dostrzega prawdziwą wielkość Maryi: Błogosławionaś, któraś uwierzyła. Bo Jej wielkość rzeczywiście polega przede wszystkim na tym, że uwierzyła… Słowu. A mieć wiarę, znaczy wierzyć, że Bóg dochowa swoich przyrzeczeń. Maryja nie jest stworzeniem, które wie wszystko, lecz Tą, która wierzy… Nie posiada odpowiedzi na wszystkie nurtujące Ją pytania, ale wie, że Bóg nie może zawieść. Ta prosta i mocna wiara powoduje w Niej poprawne reakcje, w każdej, nawet najbardziej prozaicznej czynności. Także wówczas, gdy wyrusza w góry, by pomóc swojej krewnej. Jej wędrówkę charakteryzuje lekki, zwiewny krok… Tymczasem my, choć nierzadko nie mamy żadnych wątpliwości, co do naszej pobożności, w naszym praktykowaniu chrześcijaństwa przypominamy raczej średniowieczne zbroje, niż serce Maryi niosącej ludziom Boga. Co więcej, często chcemy, by i inni byli do nas podobni w tym względzie.

Warto zatem dzisiaj szczerze powiedzieć, że pewne zewnętrzne formy tylko z pozoru są oznaką wewnętrznego bogactwa. Sztywność, pozorna poprawność, wymuszona wierność, napuszona poprawność są zazwyczaj przykrywką wewnętrznej pustki. A niekiedy wprost świadczą o nieu­dolności kroczenia z Panem. Powinniśmy nauczyć się ewangelicznego rozróżniania pozoru od przejrzystości, twarzy od maski, osobistości od osoby, zatwardziałości od dyspozycyjności, ociężałości od wewnętrznego bogactwa. Myślę, że nie trzeba przypominać, że tego rodzaju „ewangeliczny remanent” w każdym przypadku zaczynamy od… siebie!

A zatem: jak wygląda rytm mojego życia? Jest jednostajny, spowolniony, ociężały czy też przeniknięty radosnym wyprzedzeniem? Naznaczony przyzwyczajeniem, rutyną, przymusem czy też radością, spontanicznością, intuicją?

Rytm ma być znakiem treści i przesłania, które mieści się w naszym wnętrzu: jeśli tego zabraknie – staje się antyświadectwem. Nie łudźmy się wówczas, że kogokolwiek pociągniemy ku Jezusowi, że ktokolwiek dostrzeże piękno chrześcijańskiej drogi i ważność przesłania, którym my żyjemy. Spotkanie z Bogiem – jeśli autentyczne – jest zaskakujące nie tylko dla tego, który mówi Bogu „tak ”, ale i dla tych, którzy do takiej osoby się zbliżają, ponieważ życie odpowiada tylko… życiu.

Nie chciałbym przesadzić, ale gdybyśmy przynajmniej od czasu do czasu zapytali innych, także tych, których mijamy codziennie, co w nich powoduje nasza obecność, a potem mieli odwagę tego wysłuchać… Czasami nie wystarczy wiedzieć, co się dzieje w naszym wnętrzu, trzeba to w jakiś sposób zweryfikować, by nie ulec złudzeniom, i w konsekwencji nie zatracić prawdy o sobie.

Wygląda na to, że każde „pierwsze słowo” w kontaktach międzyludzkich winno być zatem… błogosławieństwem! Jeśli nie nauczymy się błogosławić, nie będziemy mogli być naprawdę szczęśliwi. Także w naszej modlitwie – z tego właśnie powodu – pierwsze słowo powinno być oddaniem chwały, a nie prośbą, wołaniem, domaganiem się… Nie obawiajmy się: każdy otrzyma od Boga w mierze w jakiej Go „uwielbia”, a uwielbia Go najlepiej wówczas, gdy usuwa się z pierwszego miejsca w swoim życiu i w każdej sytuacji zajmuje to drugie, jedyne człowiekowi przysługujące. Amen.

Ryszard Wróbel OFMConv

<<< PoprzedniNastępny >>>