„Taki to początek znaków uczynił Jezus w Kanie Galilejskiej.
Objawił swoją chwałę i uwierzyli w Niego Jego uczniowie.”
(J 2,11)
I tak udało Ci się zniszczyć wszystko. Widziałem zdumienie na twarzach zaproszonych, wybiegających na zewnątrz z wieścią o cudzie na ustach. W kilka sekund sala opustoszała, wesele zakończyło się w jednej chwili. Zamiast pieśni weselnych słychać było skandowanie tłumu: Rabbi! Rabbi!
Dlaczego, Panie? Zaprosiłem Cię pełen zaufania. Nie chodziło mi o honor, jaki nam uczyniłeś, przychodząc do naszego domu. Prawdziwą radością było widzieć Cię blisko, jako uczestnika naszej radości. Moje święto to było wspólne przebywanie z Tobą przy jednym stole, nawet gdyby wcale na nim nie było wina. Moje święto było wtedy, gdy przebywałeś wśród nas, jako jeden ze współbiesiadników. Ale Ciebie to nie zadowalało.
Po co była ta demonstracja, która nic przecież nie dała? Bo jeśli nawet któryś z niedowiarków zmienił swoje poglądy po tym Twoim wystąpieniu, to pewnie uznał Cię za iluzjonistę, boga-cudotwórcę, który chce się rozerwać przemieniając zawartość stągwi, aby grupa podchmielonych weselników mogła się spić na umór.
Znam Cię, Mistrzu. Wierzę w Ciebie niezależnie od tego co zrobiłeś. Tyle że teraz stałeś się dla mnie bardziej odległy i obcy. Wiem, że jesteś Bogiem, ale już nie potrafię Cię kochać jak przedtem. Twoja sława, o której krzyczą teraz na placach świadkowie cudu może Ci przysporzyć uznania, tłumy zaczną Cię adorować. Ale nie wzbudziła ona wdzięczności w jedynym człowieku, na rzecz którego sądziłeś że czynisz ten prestiżowy pokaz.
Nigdy Cię nie prosiłem abyś zamienił wodę w wino. Nie prosiłem Cię o żaden znak, abyś mógł usiąść przy moim stole. Chciałem abyś pozostał z nami cały czas, aż do końca, oficjalnie nierozpoznany. Bo nawet jeśli wszyscy byliśmy świadomi Twojej ukrytej boskości, to przecież do chwili gdy się publicznie nie ujawniłeś, w centrum uwagi pozostawałem ja i moja małżonka.
To było z Twej strony coś więcej niż ujawnienie się. Przykułeś uwagę wszystkich przez wydarzenie tak niespodziewane i spektakularne, że odwróciło ono bieg spotkania. Dzień, który miał być mój, miał być najważniejszy w moim życiu, został mi nagle skradziony… Zostałem zredukowany do roli statysty, którego imienia nie warto nawet przytaczać… stałem się jedynie pretekstem potrzebnym Bogu do uczynienia cudu, aby mógł On zademonstrować swoją skuteczność, ale który nie troszczy się o rozróżnienie adresatów swoich sztuczek: ja, czy ktoś inny – jakie to ma znaczenie!? – byleby tylko ze stągwi zamiast wody popłynęło wino, które rozsławi wydarzenie w całej Galilei… Nie taki był cel mojego zaproszenia Cię do mojego domu. I nigdy taki cel nie będzie powodem, abym pragnął Cię ujrzeć znowu.
Zaprosi cię wielu innych w miejsce ubogiego żonkosia z Kany, którego dzisiejszą porażkę wcześniej prawdopodobnie przewidziałeś. Bo przecież byłoby nie do pomyślenia, abyś dokonał tak nieużytecznego cudu, gdybyś nie uznał jego potrzeby. I faktycznie – sukces, jaki osiągnąłeś był natychmiastowy i niepodważalny: tłumy poszły za tobą, usiłując dotknąć twoich szat, liczba uczniów wzrosła. Chyba tylko ja nie jestem pewien czy ten sukces ma jakiś sens i jakąś przyszłość. Czy ich pójście za tobą nie jest powierzchowne i odruchowe, czy ich zachwyt nad tobą nie okaże się krótkotrwały; czy już jutro wieść o wodzie zamienionej w wino nie rozpłynie się i nie zblaknie, nie stanie się niejasnym, mętnym wspomnieniem.
Po dzisiejszym doświadczeniu pewnie nie oprzesz się pokusie następnych cudowności… Ale nawet gdy przywrócisz wzrok niewidomym, mowę niemym, słuch głuchym, a nawet życie umarłym, nie myśl, że ludzie będą Cię lepiej znali. Owszem, będą się zdumiewać, może Ci uwierzą, ale nie doprowadzi ich to nigdy do głębszego rozumienia prawdy, jaką chciałeś im przynieść. Nigdy nie zdołają rozpoznać miłości dopóki będziesz ją przedstawiał za pomocą tak niegodnej Ciebie wszechmocy. Nie przyjdą do ciebie spontanicznie, dopóki Ty nie powrócisz do nich, aby im pokazać że jesteś po prostu jednym z nich…
Zaczną Cię szukać dopiero wtedy, gdy zechcesz pójść do ich domów, tak jak przyszedłeś do mnie; gdy zechcesz usiąść z nimi przy stole i łamać z nimi chleb, a jeśli go braknie, nie przyjdzie Ci do głowy rozmnażać go.
Ludzie chcą, abyś był jak oni, abyś dzielił ich ubóstwo, nędzę bez urządzania boskich spektakli. Chcą abyś oparł się o futrynę drzwi, zajął ostatnie miejsce przy ogniu. Nie proszą cię nawet abyś się odzywał: Twoje słowa nie dodadzą nic do tego co już jest wiadome. Reszta nie jest im potrzebna. Resztę mogą otrzymać równie dobrze od innych. Nie ma potrzeby, aby Bóg przychodził na ziemię by objawiać sposoby leczenia trądu czy zwiększenia produkcji wina… Ale by był tym, który siada z nami, by przyjąć nasz krzyk buntu, czy nawet bluźnierstwa w dniach bólu, by uczestniczyć w radości w dniach świątecznych, by być towarzyszem i przyjacielem, cichym i pobożnym… takim, jakim tylko Ty, Mistrzu, możesz być.
tekst: Giorgio Calcagno, Il Vangelo secondo gli altri.
tłum. red.