Nikodem

strefywiaryczytanie

nikodem

Nikodem

„Był wśród faryzeuszów pewien człowiek, imieniem Nikodem, dostojnik żydowski. Ten przyszedł do Niego nocą i powiedział Mu… ” (J 3,1-2)

Cicho…, Panie, proszę cię, nikt nie może wiedzieć, że byłem u ciebie. Jeśli będziemy rozmawiali szeptem, to nawet twoi uczniowie, którzy śpią jeden przy drugim za ogrodzeniem ogrodu oliwnego, się nie spostrzegą. To nie ze strachu ani ze wstydu, Panie. Ja się ich wcale nie obawiam, faryzeuszów zresztą też się me lękam, chociaż gdyby wiedzieli o mojej wizycie u ciebie, wykluczyliby mnie z Sanhedrynu. Dlaczego miałbym się liczyć z faryzeuszami czy Sanhedrynem? Jakie znaczenie ma to, co powiedzą inni, wobec faktu, że mogę teraz rozmawiać z tobą. O nie, opinia innych ma znaczenie, jeśli przyszedłem tu w nocy, to właśnie przez nich: przez ten biedny lud jerozolimski, przez tę nędzną i prostacką czeredę, która cię otacza, a której nie chciałbym zgorszyć moimi obiekcjami. Również ja znajdowałem się dzisiaj wśród tłumu. Kosztowało mnie sporo wysiłku, aby dostosować się do ich poziomu, zostałem z nimi dopóki to było możliwe, potem jednak musiałem ich opuścić. Była tam między nimi brudna hołota, ale to nie przez ich brud poszedłem sobie. I było tam mnóstwo ludzi przepoconych, cuchnących nie do zniesienia, ale ja byłem w stanie znieść ten odór.
To, co mnie zmusiło do ucieczki, to był ich entuzjazm. Kiedy zaczęli wychwalać twoje imię i śpiewać: „Hosanna, synowi Dawidowemu!”, ja także usiłowałem włączyć się w ten skandujący, jednostajny chór, aby się nie wyróżniać, usiłowałem połączyć sylaby w jakąś całość mizernym głosem, jaki mogłem z siebie wydobyć i na jaki mi pozwalał mój charakter, ja, jeden z przywódców Sanhedrynu, przeciwny jakiejkolwiek zewnętrznej manifestacji, krzyczałem tam pośród opętanych szaleńców i zgrai kobietek: aż w pewnym momencie poczułem się nie na miejscu, nie miałem prawa przyłączać się do tego naiwnego świadectwa wiary z moim głosem tak mało przekonanym, niepewnym, pełnym wątpliwości. I dlatego poszedłem sobie.

Nie potrafię cię kochać tak jak inni. Albo lepiej: kochać może powinniśmy wszyscy w takim samym stopniu; ale mój sposób kochania jest inny, nie może odpowiadać temu, jaki wybrał tłum, dlatego nie powinieneś od nas oczekiwać tego samego. My nie zadowolimy się rezultatami, które ty myślisz nam narzucić, rozwiązawszy problem na własną rękę, bez naszej wiedzy. My chcemy podejmować próby i kalkulować na naszą odpowiedzialność, dochodząc do rozwiązania własnymi środkami i to za każdym razem możliwie inną drogą. Taki jest ciężar mojej inteligencji, Panie.
Przebacz mi, że używam słowa inteligencja, wiedz że mówię to bez żadnego poczucia pychy. Jeśli mówię inteligencja, to tylko dlatego, że chodzi o talent, który mi dałeś bez żadnej mojej zasługi, więc zaprzeczyć temu, znaczyłoby pozbawić ciebie należnego ci uznania. Zresztą ty sam znasz lepiej jego granice. Wiesz, że mogę nauczyć się na pamięć całego Pisma świętego, mogę wyjaśnić najtrudniejsze jego fragmenty, ale nigdy nie będę w stanie wytłumaczyć komuś z naszego kręgu, dlaczego ty odczułeś potrzebę stania się człowiekiem. Zrozumieć tajemnicę twojej boskości może być dla mnie sprawą bardzo prostą; ale przyjąć twoją słabość, to o wiele trudniejsze; a żeby uwierzyć, że ty wybrałeś formę zbawienia i potępienia różną dla każdego człowieka, muszę szukać racji tak niejasnych, że doprowadzają mnie do wątpliwości nowego rodzaju. Ale zobacz, Panie, ilu jest takich, którzy zadają sobie w ogóle takie pytania?
Ludzie żyją bez zajmowania się takimi problemami, nikt z nich nie myślał nigdy o studiowaniu wpływów grzechu i łaski, otwartego konfliktu między nimi i tajemniczych między nimi relacji, powiązań, przez które najmniejszy zły czyn jednego człowieka może napiętnować życie wszystkich podobnych jemu, kwestii wspólnoty w złu jak i wspólnoty w dobru. Ludzie ułożyli sobie cztery podstawowe reguły, ustawione w kwadrat jak cegły, i to nawet nie tyle sobie sami je ułożyli, co przejęli od swoich przodków, którzy z kolei przejęli je od swoich dalszych antenatów, i większość tak sobie żyje, dając się rządzić przez kilka zasad, które inni ustalili dla nich, tak że kiedy popełniono jakieś większe wykroczenie próbowano zadośćuczynić za nie własnymi środkami, lub też sami prosili o karę, aby ją osobiście odpokutować; a jeśli przez przypadek udało im się spełnić jakiś czyn lepszy od innych, jakiś gest szczególnej hojności, wydawało im się naturalne, aby to ogłosić publicznie, tak aby wszyscy mogli o tym usłyszeć.
Nie ma w tym złości, Panie, nie jest to nawet przeciętność. To jest lud, który płaci dziesięciny i uznaje władzę Arcykapłana, jak i autorytet Rzymu, lud który umożliwia życie naszego kraju. Ja, ilekroć widzę przechodzącego Prokuratora Rzymskiego, tak pełnego wyniosłości, pomiędzy tymi śmiesznymi orłami z brązu i zawadzającymi rózgami liktorskimi, i pomyślę, że taki człowiek czuje się triumfatorem z powodu tak efemerycznej władzy, bierze mnie niepohamowana wesołość. Zaczynam się śmiać wobec owych powściągliwych twarzy w takich okolicznościach, że nie są zdolni pojąć motywu mojej reakcji: i staję się nie do wytrzymania górujący nad wszystkimi.
Próbowałem przez całe moje życie wysilać się, aby osiągnąć ich poziom, ale rezultat był godny pożałowania. W kilku przypadkach, kiedy sądziłem że już mi się to udało, zostałem przez nich odrzucony. Od młodości czułem zawsze mur jaki wyrastał między mną a innymi, za każdym razem ilekroć próbowałem zagaić dyskusję. Owszem, kilka razy nawet raczyli mnie posłuchać, ale do głowy im nie przyszło, aby się odezwać słowem. Ja byłem intelektualistą, niezrozumiałym, ledwie włączałem się do rozmowy, a już dokoła zapanowywała zmowa milczenia; jeśli w ogóle nie rozchodzili się zgorszeni moimi ideami. Po to, aby być zaakceptowanym przez moich rówieśników i móc uczestniczyć trochę w ich życiu na równi z nimi, uciekałem się nawet do oszustwa; rezygnowałem ze stosowania cytatów biblijnych, z argumentów doktrynalnych, doszedłem do tego, że okaleczałem zdania w moich przemowach, aby wyglądało, że popełniam błędy podobne jak oni. Wkrótce przekonałem się, że obrałem najgorszą drogę. Moje udawanie ignorancji nie zaskarbiło mi przyjaźni tamtych ludzi, którzy o ile na początku mogli czuć się skrępowani moją wyższością, o tyle teraz wydawali się widocznie upokorzeni przez moją próbę zniżenia się do ich poziomu. Nikt mnie me chciał traktować jako przyjaciela, towarzysza rozmów, czy chociażby zabawy, młodzieńca takiego jak oni. Patrzono na mnie jak na mędrca, jak na wyrocznię, na jakiś złoty instrument, zimny i obojętny, który był szanowany jedynie ze względu na dźwięk, jaki wydawał.

I dzisiaj, Panie, kiedy ja przebyłem swoją drogę, a oni swoją, kiedy ja jestem jednym z doktorów Sanhedrynu, a oni są kupcami, sklepikarzami, stolarzami, maklerami, kiedy ja jestem Nikodem, a oni są wszyscy – Manasses, Juda, Jonasz, Efraim, wszyscy jednakowi, nieodróżniający się, ten dystans między nami stał się tak wielki, że nie możemy nawet otworzyć ust w ich obecności, aby nie uderzyć ich stwierdzeniami, które by ich przestraszyły i których wcale nie potrzebują znać, aby kontynuować swój handlowy żywot. Jesteśmy zmuszeni milczeć, aby ich nie zaskoczyć, ponieważ nie mamy prawa nikogo zaskakiwać, kiedy jesteśmy z nimi, musimy ograniczyć się do przedstawienia elementarnych prawd, nie ośmielając się nigdy wychodzić poza uświęcone proroctwa, poza historie Abrahama i Izaaka, wokół których powinno zamknąć się całe nasze dociekanie. Ty znasz, Panie, te sprawy. Jedynie ty jesteś człowiekiem, który potrafi znaleźć się na poziomie zarówno wielkich, jak i pokornych; twoja wielkość będzie polegać nie tyle na zrozumieniu potrzeb ubogich, co raczej o wiele straszliwszego głodu bogatych, mędrców, myślicieli, nas Jezu, którzy nie potrafimy dłużej żyć pomiędzy innymi z powodu ciężaru naszego bogactwa, tych wszystkich talentów, którymi sam obładowałeś nasze barki; tak, że musiałeś przeznaczyć dla nas specjalny rodzaj przyjaźni i zupełnie inną terminologię, która by uczyniła możliwym jakikolwiek dialog. My jesteśmy tymi, których kochasz jedynie nocą.

Nie robię ci wymówek, Panie. Wiemy dobrze, że przez cały dzień masz tylu innych ludzi, o których musisz myśleć, którzy się tłoczą wokół ciebie i musisz dać im pierwszeństwo, ponieważ są to dusze proste, nie możesz mmi pogardzać, odrzucając je. Nie mają w sobie zgryzoty, która by ich trawiła głęboko, nie dając im spać po nocach; jeśli ich odprawisz bez odpowiedzi, wrócą do domu, zjedzą kolację, którą im przygotowała żona, rozegrają partię kości z sąsiadem i pójdą spać. Ale my potrafimy czekać. Problem, którym chcemy cię obarczyć jest zbyt trudny, powraca każdego dnia i nie daje nam spokoju. Jeżeli nas nie wysłuchałeś w ciągu dnia, ponieważ nie byłoby to sprawiedliwe, ponieważ nie byłoby uczciwe roztrząsać podobne kwestie wobec tego całego tłumu, wiemy że jest dla nas noc i dlatego teraz przychodzimy do ciebie, ukradkiem, pewni że nas wysłuchasz.
Nie, Jezu, nie oskarżamy cię, że zmuszasz nas do używania takich wybiegów, które nas czynią tak różnymi od podobnych nam, jakbyśmy się znajdowali na krańcach ludzkości. To wszystko jest częścią naszego statusu i nie możemy się skarżyć, ponieważ ty to dla nas wybrałeś. Przyjęliśmy dar inteligencji tak jak inni przyjęli dar pokory, czy ubóstwa, czy rozczarowania, czy klęski; me wolno nam się go pozbywać, nawet jeśli tyle razy owładnie nami pokusa, ponieważ byłaby to bezpośrednia zniewaga ciebie, świadome odrzucenie Łaski. Ale jakże jest ciężka ta moneta, którą włożyłeś nam w ręce. Nikt nam nie powiedział w jaki sposób mamy nią obracać dzień za dniem, ani nie wiemy, że każdego wieczoru będziesz z niej żądał procentów. Jesteśmy zmuszeni puścić ją w obieg każdego ranka i ryzykujemy w ten sposób utratę kapitału, jaki nam powierzyłeś, świadomi jedynie że nie pozwolisz, abyśmy stawili się przed tobą z pustymi rękami. Byliście najbogatsi, powiesz nam, i mieliście zadanie jeszcze bardziej się wzbogacić. Powinniście stracić waszą duszę, jeśli chcieliście ją ocalić.

Jakże jest trudno żyć wedle twego prawa, Panie. Kiedy się spostrzeżesz, że wspiąłeś się jeden stopień wyżej od innych, a twoje słowa są słuchane przez wszystkich, czujesz podziw ludu za to, co mówisz i piszesz. Jakże jest zatem trudno oprzeć się pokusie uważania się za kogoś ważnego, oglądania się dokoła, albo jeszcze gorzej wstecz, uśmiechając się z zadowoleniem z przebytej drogi, zamiast patrzeć naprzód na to, co zostało do przebycia; oprzeć się głupiej insynuacji próżności – oto ja dzisiaj zdołałem odczytać proroctwo, które do tej pory pozostawało niejasne dla wszystkich, i chciałbym wiedzieć jak poczułby się człowiek, który mnie dzisiaj potrącił na ulicy i nawet nie przeprosił, gdyby się dowiedział że ja rozszyfrowałem tekst, z którego on może nie zna nawet pierwszego wersetu, i kto wie ile razy wymieniono moje imię w tym tygodniu we wszystkich synagogach Palestyny. Powiedziano mi, że Rabbi w Jerycho cytował mnie w swoim przemówieniu, a na zgromadzeniu w Hajfie wszyscy przyjęli moje upomnienie na temat odpoczynku szabatowego, bo poglądy Nikodema są zawsze pośród autorytatywnych, w jakiejkolwiek materii się wypowiada.
Ty wiesz, Panie, czym jest ten niepokój z powodu słów, które napisałeś i które, zamiast zapomnieć je po przekazaniu ich innym, powracają znowu w myślach, próbujesz je powtarzać, smakujesz je, krążą wokół ciebie. Ty wiesz czym jest ta duma, bardziej niebezpieczna jeśli nie wyznana, z własnego wykładu, ta głupia radość, że się nie jest tylko jednym z tysięcy; zadowolenie, że cię wszyscy pokazują palcami, leniwa satysfakcja słuchania własnych słów, kiedy należałoby słuchać twoich, owa subtelna obelga zawarta w każdej myśli, nie oddanej całkowicie tobie, który jesteś źródłem każdej mojej myśli. Ty wiesz, czym jest ta perfidia nieszczerej pracy dla mojej a nie twojej chwały, która mnie upadla i pustoszy z dnia na dzień.

Gdybym mógł popaść w grzech, ale tak na serio, w grzech cielesny, widoczny dobrze z zewnątrz, może zdołałbym wreszcie usłyszeć twoje wezwanie, które by mnie ostrzegło zanim bym się oddalił zbyt daleko w moim wewnętrznym buncie, aż do zatracenia siebie w beznadziei. Upadłbym i mógłbym znów powstać, albo bym nie powstał i popełnił następny jeszcze cięższy grzech, ale przynajmniej wiedziałbym, że upadłem i w jaki sposób. Teraz natomiast wszystko jest takie nieokreślone, Panie, i tak zawile niebezpiecznie. Teraz idę naprzód i nie mam nawet prawa wiedzieć, czy znalazłem się na drodze wiodącej do celu, czy w ślepym zaułku. Teraz mogę upadać – ponieważ upadam, Panie, o wiele więcej niż siedem razy na dzień, na ile ty pozwalasz swojemu sprawiedliwemu – i nikt mnie nie ostrzega o moim upadku: w dzień, w którym przekraczam twoje prawo, ponieważ moje poszukiwania zaprowadziły mnie na zewnątrz niego, po prostu przeciwko zasadom twojej prawdy. W ów dzień nie czuję się grzesznikiem, lecz bohaterem, pionierem i apostołem myśli, podpisuję się złotymi zgłoskami u dołu stronicy, widzicie? Ja nie jestem jeden spośród tysiąca, ani jeden z dziesięciu, ja jestem jedyny, który się uwolnił od wszystkich uprzedzeń i doszedł do rozumowania za pomocą własnej głowy i nie odwoła tego nawet gdyby miał za to nią przypłacić.
Czy jest grzechem myśleć własną głową? Czy jest złem chcieć szukać prawdy wszędzie, nie bać się zapuszczać na ścieżki najbardziej niebezpieczne? To ty właśnie chcesz nas widzieć pracujących w taki sposób, osobiście, własnymi środkami; baz przyjęcia żadnego twierdzenia zanim wcześniej nie zostanie rozważone i przedyskutowane między nami. Chciałeś tego w momencie, w którym nas stworzyłeś takimi, jakimi jesteśmy, i to jest naszym obowiązkiem. Gdybym teraz chciał się zadowolić i podporządkować się jakiejś tezie bez dyskusji, bez żadnego roztrząsania, wiem, że popełniłbym zdradę. Twój zbiór słów jest nieskończony, każdy z nas jest jednym słowem, biada jeśli by się nie wymawiał tak, jak został ukształtowany w dniu swego stworzenia, byłby to najgorszy grzech przeciwko Duchowi, zaprzeczenie Słowu.

Ja żyję, Jezu, tym moim słowem, wymawiam je każdego dnia, kiedy konieczne jest je przywołać, aby złożyć wszystkie elementy twojej mowy: ale wiem, że jestem wciąż na granicy. Z jednej strony prawo, z drugiej klątwa. To ty zechciałeś, abym spędził całe moje życie na chwiejnej linie żonglując tyczką dla utrzymania równowagi, gdzie trzeba posuwać się naprzód, kalkulując nawet ciężar swych włosów, i równocześnie rzucać się do biegu, zabezpieczony skokiem w próżnię, w poszukiwaniu prawdy, której ty nie udzielisz opieszałym i tchórzom, zaangażowany w najtrudniejsze zawody ze śmiercią jako jedynym środkiem aby uratować swoje życie.
Panie, Panie, zatem nic nie może nas uratować? W ów dzień tak monotonnie jasny, że ciemniejszy od nocy, na tym prostym odcinku bez kamieni milowych, gdzie nawet będąc w ruchu ma się wrażenie bycia przykutym ciągle w tym samym punkcie, bezużyteczne są wszystkie nasze kroki prowadzące w straconym kierunku. Nie doświadczamy żadnego bólu, aby móc odczuć siłę twojego wezwania. Takiego bólu, który przeszywa, pali; bólu który sprawia że się czuje w sposób tak przemożny twój głos w sercu człowieka. Rzucasz na niego cień śmierci i już jest twoim, pozbawiasz go wszystkiego co posiada i zmuszasz do słuchania ciebie. Łatwo ci jest bawić się człowiekiem, kiedy leży bezradny powalony ciosem: kiedy umarła mu żona, kiedy córka uciekła z domu, aby się puszczać na ulicy, kiedy stracił cały majątek, kiedy zapadł na odrażającą chorobę, która go wykluczyła ze społeczności. To są okazje w życiu człowieka, które ty umiesz świetnie wykorzystać, teren na którym możecie się spotkać.
Ale my nie znamy tego bólu. Bólu, który przeżywają pokorni, prości, słabi, ubodzy w duchu. Kiedy nieszczęście spadnie na nas, jesteśmy gotowi je przyjąć. Zdołaliśmy je wcześniej przemyśleć, niemal przetrawić w naszych medytacjach, wszystkie jego odcienie i konsekwencje. Wiemy, że nieszczęście nie jest złem, ponieważ złem nie może być coś niezależnego od nas samych; wiemy że jest to jedynie fakt, bez żadnej kwalifikacji moralnej, który dopiero może stać się pozytywny lub negatywny w zależności od sposobu, w jaki go przyjmiemy i przezwyciężymy. Ból nas nie dotyka, Jezu. Nieszczęście spada na naszą głowę nie powodując nawet zachwiania się ramion, tak jesteśmy na nie przygotowani, gotowi natychmiast zrozumieć jego tajemniczą wartość. Nie przemienia się ono w ból. Nic się nie może przemienić w ból w naszym życiu: i ciągle idziemy tak naprzód, oddaleni, obojętni wobec wszystkiego, zimni, wolni od emocji jak również od szczegółowych motywów wezwania, nawet wolni od ciebie samego, Panie, na tej drodze, tak przeraźliwie pewni samych siebie.
Ja cię nie proszę o ten ból. Byłaby to nagroda może niezasłużona i z pewnością nieprzydatna, dar, który ludzie naszego pokroju zmarnowaliby, przyjmując go zbyt szybko, bez wewnętrznego wyniszczania się w hazardowej grze: przyjąć czy odrzucić, która sprawia przekształcanie się istoty. My mamy inne potrzeby, aby czuć się samymi sobą z naszą wielkością, ale przede wszystkim z naszymi ograniczeniami, my, stworzenia związane i uwarunkowane przez ciebie, aż do naszego ostatniego słowa zależni od twojego słowa, równi nareszcie wszystkim innym ludziom. Potrzebujemy silniejszego bodźca, który nas wreszcie oderwie od tego naszego świata myśli, od uporczywego poszukiwania ostatecznych racji, które każdego dnia wynosi nas ponad innych i pozwala nam czuć się niezależnymi od ciebie, zatrzymując się na tym duchowym materializmie upadamy, jeśli ty nas me uratujesz przywracając nam na pewien czas świadomość naszej materialności: ale jest to świadomość żywa, jasna, która nie uznaje sprzeciwu, powracasz, aby nam przypominać każdego dnia to błoto, z którego zostaliśmy wyrwani.
Dla nas, Panie, zostało ci tylko błoto. Aby nas zbawić potrzeba grzechu, ale grzechu dogłębnego, konkretnego, potrzeba powrotu do ziemi, która nas zrodziła i od której oddaliliśmy się zbytnio, ponieważ teraz jesteśmy w stanie nawet grzeszyć, ale nasze serce nie wzywa z otchłani twojego imienia, me jesteśmy w głębi duszy dotknięci tym subtelnym nowotworem, który zawłada umysłem i duchem każdego z nas. Och, niechbyśmy przynajmniej mogli grzeszyć ciałem. A nie grzechem woli, intencją, wyobrażeniem, prawie intelektualnym poszukiwaniem pierworodnej winy człowieka, najbardziej bezpośredniej. Potrzebujemy prawdziwego grzechu, upadku spowodowanego tylko naszą słabością, niezdolnością oparcia się pokusie grzechu, który zaangażuje nasz umysł, ale przede wszystkim nasze ciało, całego człowieka, jaki jest w nas, Jezu. Byłby to wreszcie prawdziwy wstyd, byłaby to wina, którą byśmy wyznawali czerwieniąc się, ze spuszczonym wzrokiem, a może nawet byśmy jej nie wyznali, nie odważylibyśmy się o niej powiedzieć samym sobie, i jedynie poszlibyśmy wyznać ją tobie, niejako zmuszeni przez nasze niezadowolenie z samych siebie, rzuceni do twoich stóp w najbardziej pokornym poszukiwaniu przebaczenia.
Nie byłby to już piękny grzech, grzech elegancki, który dla całego świata nie jest nawet grzechem, a czasami nawet nie jest nim dla nas samych, który można by wyznać z podniesioną głową, wyjawić niemal z dumą wobec ciebie i wobec ludzi, takie wyzwanie rzucone Bogu. Lecz nie ma żadnego wyzwania w tej winie, która ujawnia w sposób ewidentny całą głębię naszej ludzkiej nędzy i za każdym razem, kiedy jest popełniana, demaskuje niskość naszego pochodzenia.

Jeśli teraz masz nade mną miłosierdzie, pozwól mi zgrzeszyć cieleśnie, Jezu: tak abym mógł wreszcie nauczyć się poznawać samego siebie. Pozwól mi zgrzeszyć cieleśnie, abym nie musiał grzeszyć tylko duchem i myślą. Okropny jest ten grzech w duchu, ty sam przecież powiedziałeś, że taki grzech jest tym jedynym, którego nawet Ojciec nie może odpuścić. Grzech, który spowodował wygnanie pierwszych rodziców z doliny Edenu, i którego bramy są ciągle zagrodzone przez strażnika z płonącym mieczem. Ale ty przebaczysz grzech cielesny, przebaczysz za każdym razem nędzę człowieka, który co jakiś czas wraca do tego elementu, z którego powstał, ponieważ nie jest możliwe przez całe życie wytrwać w tej niebieskiej przygodzie, do której został przez ciebie powołany, skoro jego skrzydła są takie słabe, lub kiedy ich wcale nie posiada. Ty przebaczasz grzech, który wyznaje się sam i przychodzi do ciebie deklarując kapitulację, jak alabastrowy flakon rozbity u twoich stóp, aby nasycić zapachem brzeg twojej tuniki, czy kobieta schylona ku ziemi w oczekiwaniu spadających kamieni. Przebaczysz ciału nie siedem, ale siedemdziesiąt razy siedem to, czego duchowi me możesz przebaczyć nawet jeden raz.
Ja się nie pytam, dlaczego dałeś nam ducha, Jezu, wiem że to było potrzebne, według planu Ojca, aby potwierdzić wielkość człowieka, ale pytam cię dlaczego ten duch, którego nam dałeś jest tak mocny, przewyższający wszystkie inne nasze energie, będący w stanie stłumić jakiekolwiek inne wezwanie. Zapomnieliśmy o słabości, jaką gwarantowało nam ciało, o ciężarze naszej egzystencji, któryśmy przezwyciężyli, o bólu, którego nie czujemy, o miłości, którą ten duch zniszczył, aby pozostawić nas wyzutych ze wszystkiego, nie zostawiając nawet najmniejszej niedoskonałości, ubogaconych nieprzydatnymi talentami, zwyciężonych naszym własnym zwycięstwem; teraz musimy rzucić na stół ten cały nasz głupi skarb, licząc się z tym, że w każdej chwili możemy go ujrzeć jak znika cały w oka mgnieniu.

Dlaczego ja nie mogę grzeszyć raz za razem, tak jak to czynią inni? Sądzisz, że ja nie mam w końcu prawa, tak jak większość ludzkości, ryzykować jedynie czas, a uratować wieczność? Spraw, abym stał się błotem, choćby tylko przez jeden dzień, Jezu, spraw abym wszedł do łona mojej matki, i nie tylko, spraw abym wrócił do ziemi, z której została uczyniona moja matka, tej, z której pewnego dnia przed tysiącami lat uczyniłeś ciało pierwszego człowieka, abym mógł znowu poczuć w każdym poruszeniu ducha boskie tchnienie Ojca, spełniającego we mnie cud stworzenia. Spraw, abym stał się nicością, Jezu, abym mógł zapomnieć o tej dumnej iluzji bycia wszystkim: i może dopiero wtedy stanę się wreszcie czymś: kawałkiem słomy na ziemi, ściętym źdźbłem trawy, ziarnkiem prochu podeptanym przez wszystkich, trzciną chwiejącą się na wietrze, która za każdym ruchem powietrza powtarza pokornie i posłusznie głos Ojca, przełożony na swój zwykły szum.

za: G. Calcagno, Ewangelia według innych

Następny >>>