Rozważanie VI

zonedifedeczytanie, Rozważania pasyjne

Rozważanie Mk 15,20b-39

Ukrzyżowanie. Śmierć Jezusa. Wyznanie wiary centuriona.

Zakończenie.

 

„A więc nie ma silniejszych od ciebie? – dziennikarz zapytał człowieczy los, zwany inaczej przeznaczeniem. – Tylko z jedną mam problem i trudności. Kiedy z nią walczę i mam ją już przed sobą, klęczącą, kiedy wydaje mi się, że ją ostatecznie zwyciężyłem i że mi się podda, wtedy ona wstaje i dalej walczy ze mną. Nie mogę sobie z nią poradzić. – Któż to taki? – dopytywał się dziennikarz. – To nadzieja, jej jednej nie mogę pokonać!” (Autor nieznany).

Chrześcijanie są ludźmi nadziei. Jak jednak przekazywać tę nadzieję chrześcijańską w świecie, który staje się coraz bardziej obojętny na sprawy Boga, wiedząc o tym, iż jest ona naznaczona znamieniem krzyża? Ta prawda z wielką mocą rozbrzmiewa w liturgii wielkopiątkowej: „O, Krzyżu, jedyna nadziejo”. Jak zatem zachęcić kogoś, by pokładał nadzieję w tym, co jest odpychające? Czy chrześcijanin musi się chwytać Krzyża jako jedynej deski ratunku?

Nie powinniśmy ukrywać faktu, że nasza nadzieja jest nadzieją ukrzyżowaną. Nie chodzi oczywiście o krzyż dla krzyża. Mowa o Krzyżu dla życia, choć nie unika on śmierci. Dopóki człowiek nie zmierzy się uczciwie z tym zagadnieniem, nie ma się co zastanawiać nad tym, jak przekazywać ową nadzieję. Rozwiązanie problemu utrudnia nam mocne przyzwyczajenie do gotowych prawd nieomylnej doktryny, która sprawia, że nad wieloma sprawami nie chcemy się już dłużej zastanawiać i wolimy przyjąć je bez głębszej refleksji.

To niesłychane, że Bóg zechciał zaznać śmierci w Chrystusie! Zanim jednak zachwycimy się Zmartwychwstaniem, fundamentem naszej nadziei, czyż nie należy zacząć od pytania: Ale właściwie dlaczego Jezus umarł? Odpowiedź najczęściej dawana: za nasze grzechy zdaje się rozwiewać wątpliwość, ale czy to nam wystarcza? Czy Bóg umarł rzeczywiście z tego powodu? Czyż nie mógł nas odkupić inaczej? Ani pytanie, ani odpowiedź nie są nowe: oczywiście, że mógł! Tyle że wybierając taki, a nie inny sposób chciał nam pokazać, że nas kocha. Jeżeli więc umarł, to bezinteresownie, wyłącznie z miłości do nas.

Rodzi się zatem kolejne pytanie: Dlaczego śmierć Boga ma być dowodem miłości? Dlaczego śmierć, sama w sobie, ma być dowodem miłości? Zanim zaczniemy powtarzać takie stwierdzenia, powinniśmy się porządnie zastanowić. Logika Ewangelii wskazuje na to, że chcąc uratować kogoś, nie można postąpić inaczej, jak tylko oddać, lub przynajmniej zaryzykować własne życie. Wiemy, że ratownicy, którzy z narażeniem życia spieszą na pomoc zasypanym turystom, doskonale wiedzą o tym, że sami mogą tam zostać.

Ale dlaczego Bóg umarł, skoro – jak stwierdziliśmy – mógł postąpić inaczej? Szukając odpowiedzi warto zwrócić uwagę na kilka istotnych elementów.

Śmierć to znak autentyczności: Jezus naprawdę jest człowiekiem. Nie chciał uniknąć śmierci pod pretekstem tego, że jest Bogiem. Nie wydaje się zatem przesadą myśl, że właśnie w próbie śmierci Bóg zrozumiał, do czego doprowadziła Go ta niesłychana decyzja, by stać się człowiekiem. [On] nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał (Hbr 5,8). Ludzkie doświadczenie Jezusa znajduje wypełnienie w śmierci, ona ostatecznie przypieczętowuje Jego przeznaczenie. Inaczej mówiąc: właśnie w śmierci swojego Syna Bóg uznał się ostatecznie za człowieka. Oczywiście, Bóg w swej nieskończonej wiedzy rozumiał doskonale, na czym polega śmierć, ale dopóki Chrystus historycznie jej nie przeżył, Bóg nie wiedział, czym jest umieranie w człowieku. Jezus, przechodząc przez śmierć i wyprowadzając z niej życie, pokazał nam, jakim jest człowiekiem: jest Synem Boga, na wieki Żyjącym. Dzięki temu łatwiej jest nam uwierzyć, że obietnica zmartwychwstania dotyczy również nas, ludzi.

Jezus ogołocił samego siebie (Flp 2,7). Ogołocenie to doszło aż do pustki śmierci. W doświadczeniu ludzkim taka pustka śmierci paradoksalnie zbiega się z pełnią miłości. Powiedzenie „umrzeć z miłości” właściwie nie robi już na nas wrażenia, traktujemy je jak kolejny banał. Ale może mniej banalne jest przekonanie niektórych uczonych, że istnieje ukryta zgod­ność pomiędzy potrzebą kochania i potrzebą umierania? Kiedy się kocha wielką miłością, odczuwa się pragnienie zatracenia się w drugim i dla drugiego. Wydaje się, że miłość, dochodząc do pewnego stadium, nie może się wyrażać inaczej niż przez śmierć. Żeby móc zrozumieć paradoks miłości Chrystusa, trzeba najpierw doświadczyć tak wielkiej miłości. Brak nam takiego doświadczenia, ale ufamy Jezusowi wiedząc, że nie mógł nas oszukać. Skoro więc śmierć wyraża samą istotę miłości Boga, można przyjąć, że Bóg, będąc Miłością, nie mógł tej miłości wyrazić inaczej niż przez śmierć.

Rozważając tę zależność nie należy zapominać o innym aspekcie tejże Tajemnicy: podobna, ukryta zgodność, zachodzi również pomiędzy Życiem i Miłością. Czymże byłaby Miłość oddana bez reszty śmierci? Bóg, który jest równocześnie Miłością i Życiem, nie mógł przecież objawić pełni Miłości inaczej, lecz tylko przez wybuch Życia. I dlatego zmartwychwstał! Stąd Śmierć i Zmartwychwstanie są dwoma obliczami jednej i tej samej tajemnicy Miłości.

Ale czy Chrystus musiał koniecznie umrzeć na krzyżu? Byłoby rzeczą naturalną, gdyby umarł jak każdy człowiek, ale nie byłoby oczywiste to, że umierał w cierpieniu. Co więcej, On nie umarł tylko z tego powodu, że Jego życie doszło do swego kresu; umarł, by wykazać, że nie żył tylko dla siebie i że Jego życie było podporządkowane planom Ojca. Stąd bardzo wyraźne znaczenie Jego śmierci: oddać dobrowolnie swoje życie, by wykazać, że żyje się dla kogoś drugiego. Ponieważ więc nie musiał być przybity do krzyża, Jego cierpienie stało się wyrazem bezinteresowności, co sam zresztą podkreślił: Nikt mi go [życia] nie zabiera, lecz Ja od siebie je oddaję (J 10,18).

Umierać w znaczeniu ewangelicznym oznacza zarówno oddawać własne życie, jak i godzić się na otrzymywanie życia od drugiego. Zatem dla wierzącego umieranie dla siebie to nie tylko wyrzekanie się w ży­ciu pewnych rzeczy, ale przede wszystkim zgoda na przyjęcie zaproszenia, z którym Bóg zwraca się do nas. On zaś pragnie, abyśmy nasze życie przeżywali nie tylko dla siebie, ale również dla Niego.

Ponad znakami i symbolami śmierci, zdobiącymi grób Jezusa w naszych świątyniach, góruje monstrancja z Najświętszym Sakramentem: pełną życia, nadziei i mo­cy pamiątką śmierci Chrystusa Pana. Przed nią klękamy w milczeniu, by zrozumieć, że przez tajemnicę swojej śmierci Jezus przekazuje nam tajemnicę Zmartwychwstania i życia wiecznego. Z Jego śmierci rodzi się dla każde­go z nas nadzieja zmartwychwstania.

W świetle tych tajemnic należy dokonać pewnego zwrotu w naszym myśleniu o śmierci. Nierzadko czyni się wszystko, żeby człowiek nie wiedział, że umiera, żeby w jego śmierci nie mogły spełnić się słowa Chrystusowe: Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego (Łk 23,46), żeby człowiek umierał z pustym sercem i nie mógł przyjąć do swego serca pamiątki śmierci Chrystusa, dającej zmartwychwstanie i życie. Ludzie postępują tak w imię – jak im się zdaje – miłości, która w rze­czywistości jest jednak okrucieństwem. Tymczasem śmierć ma szansę być ostatnim wielkim czynem człowieka. W sensie doczesnym stanowi klęskę, ale ta klęska – dzięki śmierci Chrystusa – nosi w sobie zalążek zwycięstwa. To dlatego św. Paweł pytał, pełen świętej ironii: Gdzież jest, o śmierci twoje zwycięstwo? (1Kor 15,55). Oczywiście nie chodzi o to, by człowiek w chwili śmierci przybierał pozę fałszywego bohaterstwa. W ostatniej godzinie swego życia może, a nawet powinien, powiedzieć Bogu: „Cierpię, boję się, smutna jest dusza moja, ale jestem gotów przejść ten trudny, ostatni odcinek drogi, by spotkać się z Tobą, Ojcze, który mnie wołasz do siebie w chwili przez siebie wybranej i napełnionej łaską”. Taka postawa jest ostatnim zwycięstwem wierzącego człowieka.

Od bólu i cierpienia nikt z nas nie może uciec. Towarzyszą nam one od kołyski po grób, tak jak cień na drodze w słoneczny dzień. Trudno nam się pogodzić z ich istnieniem. Gdyby to zależało od nas, z pewnością nie byłoby bólu opadających liści czy lodowatego, przenikającego wiatru, który nadchodzi nie wiadomo skąd. A przecież są one sensowne i konieczne. Zima nie jest czasem śmierci, lecz przygotowaniem do życia. Nauczyliśmy się dokładnie tyle, ile wycierpieliśmy… To sprawy, które odczuwamy tajemniczo i których wyjaśnienie przychodzi nam bardzo trudno.

Kiedy nadchodzi czas zwątpienia, przypominajmy sobie te słowa Pisma Świętego.: Wiemy też, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra (Rz 8,28). Zatem każda rzecz staje się pożyteczna dla tych, którzy miłują Boga, żadnej nie należy wykluczać: i bolesnej niesprawiedliwości, i niezasłużonej złośliwości, i żalu, i smutku…. Pomyślcie przez moment o operacji chirurgicznej: każde narzędzie sprawia konkretny ból, ale w sumie… W ręku Opatrzności zarówno Gwiazda Betlejemska, jak i złośliwa przebiegłość Heroda posłużyły Bogu do zrealizowania Jego odwiecznego planu miłości.

Pewien rozbitek, po wielu dniach chłodu, głodu, nadludzkim wysiłkiem zdołał wreszcie z resztek statku i gałęzi sklecić szałas. Każdego dnia klękał przy nim i prosząc Boga o wybawienie, z ufnością spoglądał na horyzont. Któregoś ranka, gdy powracał z kolejnej wyprawy po żywność, zauważył ze zgrozą, że jego szałas, z takim trudem zbudowany, płonie… Zrozumiał, że nawet Bóg go opuścił. Zdruzgotany przywarł twarzą do ziemi i nie zamierzał więcej się z niej podnieść. Właśnie tego dnia, nieco później, do brzegów jego wyspy dobiła łódź. „Zobaczyliśmy smugę dymu – powiedział radośnie marynarz – i dlatego tu jesteśmy”.

Używajmy oka wiary, kiedy patrzymy na nasze zmartwienia i na tych, którzy są ich przyczyną. Na tle takich wydarzeń próbujmy dostrzec Tego, który nas kocha i który żąda, abyśmy zaufali Mu na kredyt i wierzyli, że w każdej sytuacji ostatnie słowo należy zawsze do Niego.

Dostojewski w swojej książce Bracia Karamazow przedstawia dyskusję, w czasie której Iwan cytuje straszliwe przykłady cierpień niewinnych dzieci. Przytacza te fakty, by usprawiedliwić własne odwrócenie się od Boga. Nic nie jest w stanie zmienić jego nastawienia. Aby dopełnić swojej goryczy, żąda od swego brata jakiegokolwiek argumentu, który mógłby usprawiedliwić te bestialskie czyny. Oczywiście Alosza nie jest w stanie sprostać jego żądaniu. Jedyne, co mu pozostaje, to skierować uwagę brata na Tego, który swoją niewinną krew dał za wszystko i za wszystkich – na Jezusa Chrystusa: Jego milcząca obecność wobec atakującego Go Sanhedrynu jest jedyną siłą, która może przekonać.

Gdyby nasza wiara była naprawdę wielka, tajemnica ludzkiego cierpienia zostałaby rozwiązana w głębi naszego serca. Zrozumielibyśmy, że ból i cierpienie jest tajemniczym spotkaniem. Bądźmy zatem rozsądni mądrością Boga. W pewnych, szczególnych momentach, ludzkie słowo jest niewystarczające. Niektórych ran może dotknąć tylko Bóg, który jest Światłem i Ciepłem, i który jako jedyny zdolny jest udzielić prawdziwej nadziei, jakiej świat dać nie może. Jeśli więc wierzymy Chrystusowi, nie wolno nam nigdy mówić jak ci, którzy nie mają nadziei. Słońce nie przestaje istnieć i świecić w chwili, gdy niebo pokrywa się ciemnymi chmurami. A jeśli słów zabraknie…? Wtedy zróbmy przynajmniej tyle: wskażmy na Ukrzyżowanego. Niech On przemówi za nas, niech ukaże najgłębsze znaczenie ludzkiego cierpienia, jego najwyższą wartość odkupieńczą. Wystarczy wpatrzeć się w Niego i dostrzec na Jego rozdartym i przybitym do krzyża ciele znaki niezasłużonej męki, aby pojąć, że cierpienie jest tajemnicą, która nas przerasta, tajemnicą, do rozwiązania której nie znajdziemy klucza tu, na ziemi. Cierpienie jest tajemnicą nie dlatego, że jest nieczytelne, lecz dlatego, że przerasta nasze możliwości zrozumienia.

Krzyż to cierpienie nieuniknione: choroba, kalectwo, słabe zdolności, ograniczenia psychiczne, trudne warunki materialne, na które, mimo najlepszych chęci, niewiele można poradzić, ludzie, z którymi splotło się nasze życie, a którzy nierzadko potrafią je uczynić nieznośnym – jednym słowem to wszystko, co trudne, bolesne, co kładzie się ciężarem na nasze barki, co codziennie nas przygniata. Jeśli jakiegoś cierpienia można uniknąć, Jezus nie ma nic przeciwko temu. On nie lubuje się w naszych cierpieniach. Warto jednak, że Chrystus nie przyszedł, aby znieść ból, nie przyszedł, aby go wyjaśnić, lecz po to, by wypełnić go swoją obecnością.

Pewnego razu strażnicy w obozie niemieckim zdecydowali się powiesić dziesięcioletniego chłopca, który do­puścił się jakiegoś wykroczenia. Zawieszony w powietrzu wyglądał jak anioł. Elie Wiesel – opisujący to zdarzenie – obserwował bacznie całe zajście. W pewnej chwili usłyszał zrozpaczony szept starego Żyda stojącego tuż obok: „Gdzie jest Bóg? Gdzie jest Bóg teraz?” I wtedy – zapewnia – jakiś wewnętrzny głos odpowiedział mu: „Pytasz gdzie? Oto tutaj właśnie, na tej szubienicy!”

Tak, Jezus przyszedł, aby ożywić nasz ból i cierpienie swoją obecnością, aby uczynić z nich rodzaj sakramentu. Każdy ból bierze udział w tajemnicy Wielkiego Piątku. Jeśli naprawdę chcemy odkryć rzeczywiste znaczenie zbawczego cierpienia, wznieśmy oczy ku Kalwarii, ku Krzyżowi. Tam wszystko wyglądało na skończone, przegrane, beznadziejne… ale nadszedł Poranek Zmartwychwstania, który zmienił wszystko.

Zbawienną rzeczą jest w ciemnościach wierzyć w Światło. Zbawienną rzeczą jest wśród cierpienia uwierzyć w Radość. Miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat! (J 16,33).

 

ZAKOŃCZENIE

Ewangelia Marka kończy się ósmym wierszem 16. rozdziału. Tekst, który następuje potem, mimo iż został uznany przez Kościół za natchniony, nie wyszedł – zdaniem większości badaczy Pisma Świętego – spod ręki ewangelisty Marka. Niektórych jednak dziwi, że kończy on swoją księgę w tak nietypowy sposób: One wyszły i uciekły od grobu; ogarnęło je bowiem zdumienie i przestrach. Nikomu też nic nie oznajmiły, bo się bały (16,8). Czy takie opinie są uzasadnione? Czy Marek rzeczywiście zamierzał „zamknąć” swoją Ewangelię? Zmartwychwstanie oznacza dla niego nie tyle szczęśliwy koniec tragicznych wydarzeń Męki, ile nowy początek! Może zatem ewangelista celowo chciał pozostawić „sprawę Jezusa” otwartą dla wszystkich wierzących? Jeśli wczytamy się uważnie w pierwszą część rozdziału szesnastego jego Ewangelii, nie odniesiemy wrażenia, że jest niekompletny. Ewentualne wątpliwości mogą być rozwiane przez ca­łe wcześniejsze nauczanie Jezusa. Tych osiem wersetów powinno natomiast wystarczyć temu, kto autentycznie szuka Chrystusa i wyrusza w swoją życiową wędrówkę Jego śladami. A poza tym… nie ma czasu do stracenia, gdyż On nas ciągle wyprzedza w drodze do Galilei (por. 16,7). W tej sytuacji czyny są ważniejsze niż słowa!

Ewangelista Marek zrezygnował z kunsztownego epilogu i pięknego zakończenia… Dzięki temu jednak oddziałuje na czytelnika w sposób wyjątkowo twórczy, pobudzający, prowokujący. Ewangelia według św. Marka nie kończy się, ponieważ Dobra Nowina trwa nadal.

Ryszard Wróbel OFMConv

W cyklu “Rozważania pasyjne”
wykorzystano ilustracje dzięki: www.freebibleimages.org

<<< PoprzedniNastępny >>>