W Ewangelii św. Łukasza (rozdz. 10) mamy opisane zdarzenie, w którym człowiek wierzący, znawca Bożego słowa, egzegeta, zbliża się do Jezusa i zadaje Mu pytanie: Nauczycielu, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?
Nie wolno zapominać, że Łukasz, owszem, pragnie przekazać nam wydarzenia, których bohaterem jest Jezus, ale opisując je ma przed sobą również Kościół, który oczekuje orędzia i praktyki miłosierdzia. Pewnie dlatego ów uczony w Prawie – bardziej niż rabinem, pisarzem, znawcą – jest dla ewangelisty człowiekiem, który ma do dyspozycji objawienie, dzięki któremu sam sobie może odpowiedzieć na postawione pytanie, o ile szczerze tego pragnie. (Wzmianka o wystawieniu Jezusa na próbę, nie jest zatem poboczną uwagą).
Jezus w zasadzie nie odpowiada na postawione pytanie, lecz zmusza rozmówcę do osobistej decyzji w świetle słowa Bożego, którego sam jest przecież znawcą. Ewangelista daje wyraźnie do zrozumienia, że rozmówca podchodzi do Jezusa z podwójnie błędnym nastawieniem. Po pierwsze: nie rozumie i nie zna serca Jezusa, dlatego mija się z całkowitą nowością objawienia, w rzeczywistości gorszy się on miłosierdziem Boga i próbuje Boga wystawić na próbę. Po drugie: chce zrobić wszystko po to jedynie, by poczuć się sprawiedliwym, a zamiar samousprawiedliwienia się nie pozwala mu zostać usprawiedliwionym przez Boga.
Uczony powołuje się na przykazanie, które każdy pobożny Izraelita miał wyryte głęboko w sercu i w pamięci. Nie ma wątpliwości, że w tym przykazaniu zawarte było całe Prawo i Prorocy. W swojej pewności zapomniał jednak, że to przykazanie wymaga ciągłego wyboru, zwłaszcza wtedy, gdy wymagania Boga zdają się być sprzeczne z potrzebami bliźnich.
My również stajemy wobec pytania jak osiągnąć życie wieczne i odpowiadamy:… trzeba kochać Boga i bliźniego! Ale potem, gdy musimy dokonać konkretnego wyboru, aby tę jedyną miłość zaktualizować, zamykamy się lub gubimy w prawniczych drobiazgach i rozróżnieniach. O czym to świadczy? Że znajomość prawa nie wystarcza; trzeba docierać przede wszystkim do woli Prawodawcy. A to wcale nie takie proste, ponieważ musimy przestawić się na Boży sposób myślenia, musimy uzwględnić Bożą skalę wartości… Prawo mówi wyraźnie: będziesz miłował twojego Boga, Jahwe, z całego swego serca, z całej swej duszy, ze wszystkich swych sił. Jeśli człowiek zdoła osiągnąć taką pełnię, wtedy realizacja tego przykazania staje się możliwa; wtedy człowiek potrafi wejść w logikę myśli i woli samego Boga.
„Bóg-Samarytanin” gorszył Żydów; to wyjątkowy skandal; nie da się wykluczyć, że i nas dzisiaj może gorszyć!
Nie wystarczy dojść do przekonania, że miłość Boga i miłość człowieka to jedno i to samo. Potrzeba jeszcze, aby to przekonanie zadziałało w naszym życiu, aby stało się częścią naszego osobistego doświadczenia, które przypomina nam nieustannie, że jesteśmy grzeszni, że wszystko co mamy, zawdzięczamy jedynie Miłosierdziu Boga. Tylko ten, kto zdolny jest uznać swoje oddalenie od Boga, niekiedy nawet bardzo wielkie, jest w stanie zrozumieć, że to Bóg, zawsze jako pierwszy, zbliża się ku niemu i chce mu okazać swoje miłosierdzie.
Rozmówca Jezusa reprezentuje pobożność, która raz jeszcze pragnie pozostać w sferze dyskusji; Jezus natomiast przesuwa kwestię w obszar życia. Nie przedstawia tezy, ale fakt. I zmusza swego rozmówcę do wyboru – ale nie teorii, lecz praktycznego nastawienia wobec tego, co usłyszał. A na koniec nie pyta: czy zrozumiałeś? Nie poleca: zapamiętaj sobie dobrze to zdarzenie. Po prostu nakazuje w sposób jednoznaczny i zdecydowany: Idź, i ty czyń podobnie! Uczony przyszedł, aby podyskutować; odchodzi z konkretnym zadaniem do wykonania. Nasuwa się wniosek: w oczach Jezusa uznanie zdobywa nie ten, kto wie, ale ten, kto czyni.
Ale kto jest moim bliźnim? – nie daje za wygraną uczony w Prawie. Oczekuje, wręcz żąda, gotowej listy, swoistego wykazu osób, które należałoby uznać za bliźnich, czyli godnych, by się nimi zająć, okazać im zainteresowanie. Jezus, odpowiadając, odwraca pytanie: Który z tych trzech okazał się, według twego zdania, bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców? Uświadamia rozmówcy, że to nie on jest w centrum świata, ale ci, których znajduje na swojej drodze; to są ci wszyscy, którzy potrzebują miłości, zrozumienia, pomocy…
To chrześcijanin ma stawać się bliźnim drugiego człowieka. Nie chodzi zatem o to, kogo mam kochać, lecz o świadomość, że wszyscy mają prawo do mojej miłości! Tylko wtedy, gdy ja sam nabiorę odwagi i zacznę obalać mury, które oddzielają mnie od innych będę w stanie zrozumieć drugiego człowieka. Tak łatwo tworzymy podziały, wyznaczamy granice: antypatyczni, dokuczliwi, śmieszni, niewiele warci i… idziemy dalej spokojni i przekonani, że nas te sprawy nie dotyczą…
Pewien człowiek zstępował z Jerycha do Jerozolimy.
26 km zygzakowatej drogi przez pustynię. W sumie niewiele, wystarczyło jednak, by ludzie nim podążający podzielili się na dwie kategorie:
– tych, którzy się zatrzymują, i tych którzy idą dalej;
– tych, którzy troszczą się o innych, i tych którzy zajęci są sobą;
– tych, którzy poczuwają się do odpowiedzialności za innych uważają, i tych którzy twierdzą, że ich to nie dotyczy;
– tych, którzy są świadomi, że ból i cierpienie są na świecie, i tych którzy chcą mieć życie spokojne;
– tych, którym cierpienie każe zatrzymać się przy drugim, i tych którzy mają ważniejsze sprawy na głowie…
Ewangeliczny paradoks: 26 km… – by się zbawić lub potępić. A życie pokazuje, że czasami potrzeba mniej: wystarczy wspólny dach nad głową, wspólny korytarz, biuro, szkoła, pokój w akdemiku, kuchnia, klasztorna cela… Oto twoja droga do Jerycha, na której jeśli czas stracisz… zyskasz wieczność! Czyż nie warto nad tym pomyśleć? Tym bardziej, że w tym przedstawieniu rolę wybieramy sobie sami.
W przypowieści jest mowa o człowieku, który wpadł w ręce zbójców: dzisiaj tym człowiekiem jest każdy z nas, jest nim człowiek zanurzony w rozpacz, w śmierć, w grzech, w chorobę, w cierpienie, w bezsens… Im straszniejszy grzech, i bardziej odpychający, tym wyraźniej rysuje się przeciwieństwo między wymogami prawa a koniecznością stawania się bliźnim wobec konkretnego człowieka, tego z krwi i kości, a nie z naszych pobożnych wyobrażeń.
Przypadkiem przechodził tą drogą pewien Kapłan, zobaczył go, przeszedł na drugą stronę i minął. Tak samo Lewita…
Nie przychodzi wam ochota pobiec za nimi i zapytać dlaczego się nie zatrzymali? Czy nie widzieli tego biedaka?… Oczywiście, że widzieli! Kapłan, który go widział, nie zatrzymał się ze względu na obowiązujący go przepis prawa zakazujący dotykania umarłych z obawy, by nie zaciągnąć „nieczystości” rytualnej. Gdyby dotknął rannego nie mógłby wypełnić funkcji kapłańskich w świątyni jerozolimskiej do której zdążał w ramach swoich obowiązków. Takie było wymaganie prawa, do którego dostosowali się i kapłan, i lewita. Przechodzą obok, idą dalej, nie dlatego, że byli źli, gorsi od nich, bardziej gruboskórni; i nie dlatego, że człowiek ten był ich wrogiem, ale dlatego, że woleli ofiarę niźli miłosierdzie (por. Oz 6,6). Zdecydowali się na pełnienie służby przewidzianej przepisami prawa, a nie na „stawanie się bliźnim” człowieka w potrzebie. Zadowalają się zachowaniem litery prawa, dostosowaniem się do istniejących reguł, bez próby odkrycia, jaka jest w takiej sytuacji wola Prawodawcy. Właśnie z tego powodu ich formalne posłuszeństwo staje się faktycznym… nieposłuszeństwem; zostają niejako oszukani przez prawo, dzięki wypełnieniu którego mieli nadzieję osiągnąć świętość i doskonałość.
Zawsze można znaleźć inną drugą stronę, mniej niewygodną. Dla nas jednak, przyznających się do Chrystusa, pozostaje istotne zasadnicze pytanie: czy ta druga strona jest aby stroną właściwą?
I oto nadszedł Samarytanin… Człowiek, który z prawem był na bakier, który przez pobożnych Żydów uznawany był za najgorszego z grzeszników. Dopiero on – w świetle słów Jezusa – zobaczył pobitego człowieka, wzruszył się… stał się jego bliźnim.
Postawa Samarytanina… to twoja szansa, i moja też.