II Niedziela
Wielkanocy (B)

strefywiaryhomilie, homilie-b, homilie-wielkanoc-b

[J 20,19-31]

Jezus ukazuje swoim uczniom znaki swojej Męki. Na ogół uważa się, że fakt ten wskazuje na rzeczywistość zmartwychwstania. Tymczasem chodzi bardziej o stwierdzenie tożsamości pomiędzy Ukrzyżowanym i Zmartwychwstałym: inaczej mówiąc – zmartwychwstanie zakłada krzyż, nie usuwa go w cień, wręcz przeciwnie, nie pozwala o nim zapomnieć. Te ślady to przede wszystkim znaki miłości, która zawiodła Syna Bożego na szczyt Golgoty, by zapewnić nas, że Jego miłość jest niewyczerpana, że pozostanie wśród nas do końca. Dopiero uświadamiając sobie tę prawdę jesteśmy w stanie poprawnie zrozumieć słowo „tchnąć” obecne w dzisiejszym tekście: w Nowym Testamencie pojawia się ono tylko jeden raz, właśnie tutaj, ale przywołuje na pamięć odniesienia starotestamentalne (stworzenie Adama oraz wizję wyschłych kości znaną z księgi proroka Ezechiela). Skojarzenia są zatem nad wyraz oczywiste: Zmartwychwstały dokonuje nowego aktu stworzenia, dzięki czemu człowiek powraca do stanu pierwotnego i staje się na nowo stworzeniem „na obraz i podobieństwo Boże”.

Ta szczególna Boża moc twórcza znana jest także pod innym określeniem: miłosierdzie. Nieważne jak daleko w naszym życiu odchodzimy od Boga. Jego miłosierdzie dosięgnie nas wszędzie… Chcąc jednak mówić o miłosierdziu Boga musimy wyjść poza nasze, czysto ludzkie  doświadczenie.

Kiedy my staramy się przyjść komuś z pomocą, to na ogół kierujemy się współczuciem lub sprawiedliwością, nie zaś miłosierdziem. Odczuwamy współczucie i może ono być na tyle żywe, że pobudza nas do czynów chwalebnych, godnych podziwu, zasługujących na pochwałę, ale – mimo naszych szczerych chęci – dokonywanych bardziej dla uwolnienia się od przykrych doznań, niż z miłości do drugiego człowieka.

W Bogu źródłem miłosierdzia nie jest ani współczucie, ani sprawiedliwość, a jedynie i wyłącznie… miłość. Bóg może być miłosierdziem, ponieważ tylko w Nim nie ma egoizmu. Tak właśnie zachowywał się Jezus. Nie starał się dowiedzieć czy nędza, którą napotykał zasługiwała na Jego pomoc: Maria Magdalena, Piotr, Zacheusz, Samarytanka w zetknięciu z Nim stali się lepsi, ponieważ On… tworzył w nich dobro, którego im brakowało.

Potrzebujemy Kościoła, który będzie szafarzem takiego właśnie miłosierdzia. Kościół musi rodzić osoby, któ­re zechcą to miłosierdzie wcielać w swoją codzienność, które to miłosierdzie wniosą tam, gdzie grzech jest najcięższy, najbardziej obrzydliwy. Kościół musi być z ludźmi wszędzie, tak jak to czynił Chrys­tus. W przeciwnym wypadku imię Boga „Miłosierny” dla wielu pozostanie nadal zakryte i niejasne, niezrozumiałe.

Uczestniczymy – przynajmniej raz w tygodniu – w Eucharystii. Warto zdać sobie sprawę z tego, że każda Msza św. przynosi nam dary zmartwychwstania: radość z obecności Chrystusa, pokój, przebaczenie grzechów, moc Ducha Świętego… i wszystko to po to, byśmy mogli kontynuować misję Jezusa w świecie. Zatem Kościół, który rodzi się z potęgi Ducha Świętego nie może żyć na marginesie świata, nie może istnieć bez wpływu na ludzi. Jeśli cokolwiek może go zatrzymać… to tylko jego własny lęk! To samo dotyczy każdego z nas, chrześcijan… skoro do tego Kościoła należymy. Aby jednak tego dokonać – czyli nie zagubić w życiu śladów Zmartwychwstałego – powinniśmy w naszym życiu dokonać tego samego czego On dokonał: przejść do odwagi, do wiary, po poddania się mocy Ducha Świętego.

Znany zapewne wielu z was pisarz Bernanos proponował kiedyś, by po powrocie ze świątyni, w której spotykamy się ze Zmartwychwstałym, a więc żyjącym Panem zatrzymać się na moment przed… lustrem, i upewnić się czy nasze twarze rzeczywiście noszą ślady zmartwychwstania! Trudne? Pachnie poezją? Trąci przesadą?  Być może… ale staje się próbką naszego chrześcijaństwa.

Wiemy doskonale, że mamy dostrzegać Chrystusa w Kościele. Tyle tylko, że Kościół – czyli my! – bardziej, niż wskazywać, powinien…. ukazywać, bardziej, niż wyjaśniać, powinien… dostrzegać, bardziej, niż propagować doktrynę, powinien… promieniować obecnością Chrystusa. Jeśli w codziennym życiu, w konkretnych sytuacjach zabraknie znaków naszego przekonania, że Chrystus żyje nadal i jest wśród nas… nikt nie uwierzy naszym słowom!

Zauważmy, że kiedy Chrystus pojawił się przed Tomaszem wystarczyła Jego obecność, Jego głos. Wtedy Tomasz nie miał już ochoty ani dotykać, ani patrzeć, ani wkładać ręki w ślady gwoździ… W takim momencie jedyną i konieczną rzeczą stało się… zgięcie kolan w geście uwielbienia i okrzyk radości „Pan mój i Bóg mój”!

Liczba siedem w Biblii oznacza pełnię, całość, doskonałość. Imię Tomasza pojawia się na kartach Pisma świętego dokładnie siedem razy. Może to właśnie on jest wskazany nam jako prawdziwy uczeń Jezusa, człowiek z krwi i kości, który dociera do Jezusa drogą niepozbawioną trudności, niepewności, kryzysów, dramatów… ale także drogą szczerości i odwagi; czyli ktoś, kto nieustannie i wytrwale szuka! Czy to tylko przypadek, że na jego ustach pojawia się ostatnie słowo wypowiedziane przez apostoła w Ewangelii św. Jana? Należy uzmysłowić sobie, że wyznanie Tomasza „Pan mój i Bóg mój” stanowi formułę wyznania wiary w Nowym Testamencie. Jestem przekonany, że wypowiedział je także dla ciebie i dla mnie…

My także jesteśmy na tej samej drodze wiary. Zmartwychwstały Chrystus czeka na nasze wyznanie, na nasze ostatnie słowo, na miłosierdzie, ale… ilustrowane życiem… Czeka cierpliwie. Nie każmy Mu czekać zbyt długo. Amen.

Ryszard Wróbel OFMConv

<<< PoprzedniNastępny >>>