Mk 9,30-37
Jezus wraz z uczniami zmierza ku Jerozolimie. Wygłasza drugą zapowiedź swojej Męki. Jest ona krótsza i mniej szczegółowa, widać jednak pewien rozwój w stosunku do pierwszej (por. Mk 8,31-33): Syn Człowieczy już teraz lub w bardzo bliskiej przyszłości zostanie wydany w ręce ludzi.
Pamiętamy, że po pierwszej zapowiedzi protestował Piotr… Teraz, przy drugiej, pozostali uczniowie dają dowód, że nadal rozumują zbyt po ludzku. Zaskoczeni pytaniem milczą, ponieważ nie mają powodu do chluby. Faktycznie, ich Mistrz zmierza ku śmierci, oni natomiast sprzeczają się między sobą, kto z nich jest największy.
Jezus, musi zatem po raz kolejny uświadomić swoim najbliższym, że droga ucznia nie może być inna od tej, którą On podejmuje. Nie wystarczy przyjąć na siebie krzyż – trzeba również przyjąć w życiu skalę wartości, która była istotna dla Niego. „Jeśli kto chce być pierwszym, niech będzie ostatnim…” (Mk 9,35). Gdyby ktoś miał wątpliwości – Jezus jest pierwszym, który stał się… ostatnim i sługą. Nie pozostawia żadnych złudzeń: największym jest ten, kto potrafi służyć, kto godzi się służyć.
Kwestia pierwszych miejsc, sama w sobie, nie jest zła. Ważne jest jednak, byśmy z tego powodu nie zapomnieli o tych, którzy powinni zajmować pierwsze miejsce… w naszych sercach! Byśmy nie zapomnieli, o szanowaniu tych, którzy są wielcy w oczach Boga. Byśmy ich nie przeoczyli, bo to z nimi przecież Bóg się utożsamia się najbardziej. Ich przyjmując, przyjmujemy samego Boga.
Oczywiście Jezus nie obala hierarchii, zwyczajów, zasad dobrego taktu… Zachęca tylko abyśmy dokonywali wyboru w oparciu o kryteria najistotniejsze. Porządek ma pozostać, ale powinien to być porządek „po Jego myśli”. Po raz kolejny możemy się więc przekonać, jak bardzo nasz sposób widzenia i myślenia jest ryzykowny, mylny, a przynajmniej odmienny od Bożego. Aby te zależności lepiej uczniom uzmysłowić, Jezus wskazał im dziecko i wyjaśnił: „Kto przyjmuje jedno z tych dzieci w imię moje, Mnie przyjmuje” (Mk 9,37).
Obraz dziecka kojarzy nam się zazwyczaj z niewinnością, spontanicznością, bezbronnością… To oczywiście prawda, ale w ewangelicznym przykładzie ważny jest ówczesny kontekst, inny od naszego obecnego. Dziecko – choć było znakiem Bożego błogosławieństwa dla rodziny – nie miało… żadnego specjalnego znaczenia, nie cieszyło się w społeczeństwie żadnymi szczególnymi przywilejami! Praktycznie… nie liczyło się. To właśnie z „takimi” Jezus utożsamia się najbardziej. Nam jednak trudno utożsamiać Jezusa z… „ostatnimi”. Odczuwamy lęk, by Go przez takie coś nie poniżyć. Wolimy więc utożsamiać Go z „pierwszymi”.
Wymagań Ewangelii nie należy ograniczać do naszych horyzontów myślowych, do czysto ludzkiej perspektywy i racjonalnej roztropności. Prawda Chrystusa przekracza wszystkie ograniczenia ustalone przez nas, nawet wtedy, gdy my jesteśmy przekonani, iż należymy do grona Jego najwierniejszych zwolenników. Przynależność, tę autentyczną, potwierdza dopiero faktyczna wierność i posłuszeństwo Jego wskazaniom, Jego ideałom.
Jezus stał się jednym z nas nie po to, by zapewnić nam święty spokój i niczym nie zmącone trwanie. Wprost przeciwnie: poprzez swoje słowo wyrywa nas z naszych przyzwyczajeń i zachęca do nieustannego poszukiwania. Apostołowie ulegli subtelnej pokusie: uznali, że brak zrozumienia zwolni ich z konieczności angażowania się w sprawę Mistrza, z konieczności podążania za Nim w przyszłość drogą owianą tajemnicą, jakże odbiegająca od ich marzeń i pragnień.
Zbyt często lękamy się prosić Jezusa o wyjaśnienia: być może lękamy się… zrozumieć!? Tak się dziwnie składa, że owa mądrość „z góry” nie należy do wykazu dóbr, na których zależy nam najbardziej. Zapewne dlatego, iż instynktownie wyczuwamy, że ta mądrość „z wysoka” nieodłącznie związana jest z wysokością… Krzyża. W efekcie pozostajemy przy naszych sprawdzonych iluzjach, odsuwając na bok prawdę Bożą, która – jako jedyna – moc zmienić wszystko. Warto zaryzykować! Amen.
Ryszard Wróbel OFMConv